Dopłynęliśmy do San Vitto. Miało być dojście w okolicach Palermo, ale skipperstwo zdecydowało inaczej. Z mojego punktu widzenia - bez znaczenia: każdy port jest nowym doświadczeniem.
W nocy zaś przyszedł sztorm. Do Trapani, gdzie miał się zakończyć ten etap rejsu, zostało jakieś 20 - 25 mil, czyli krótki przelot. Zatem, a doszliśmy do San Vitto w czwartek, można było sobie zrobić wolny dzień i dojść do Trapani w sobotę.
W tej sytuacji wybrałem się na wycieczkę na Monte Monaco górujące nad miejscowością. Wycieczka zajęła mi około 4 godzin. Trochę andrenaliny, gdyż przy zejściu wybrałem "kozią ścieżkę" i zejście, wobec luźnego podłoża, było "ciekawe".
W sumie - chyba warto, co obrazują zrobione zdjęcia.
Sama miejscowość - typowa, zabudowa "pudełkowata". Brak interesującej architektury.
W sobotę wiatr dalej wiał silnie i skipperstwo uznało, że nie można jachtu narażać. W San Vitto zakończyła się morska przygoda. W tej sytuacji zdecydowałem się wcześniej pożegnać i pojechałem autobusem do Trapani, co pozwoliło mi na pobieżne zaznajomienie się z portem i starym miastem (typowe wąskie uliczki).
Samolot miałem z samego rana w niedzielę i... żadnego dojazdu na tę porę. Można taksówką (30 EU), ale to bez sensu, gdyż trzeba by było wyjechać około 5 rano. Bezsens wynajmowania hotelu. Zdecydowałem pojechać wieczorem i "przebidować" w porcie lotniczym. Też kiepsko, bo na 4 godziny hala jest zamykana, a do tego miała miejsce zmiana czasu, co dodatkowo wydłużyło przerwę o godzinę.
Ale jakoś...
W Rzymie, gdzie miałem przesiadkę, miałem wolne 4 godziny. Zamierzałem pojechać do centrum i trochę zobaczyć Wieczne Miasto, ale trochę zbyt długo zajęło mi zapoznawanie się z geografią portu. Zrezygnowałem.
Może i dobrze, bo to akurat byłoby w czasie trzęsienia ziemi jakie nawiedziło Włochy. Zatrzymano ponoć metro. Czyli miałbym jeszcze gorsze parametry dla zwiedzania.
Odczekałem swoje, już na luzie pobłąkałem się po przepastnych przestrzeniach hali odpraw - ze zmianą punktu ( z jednego końca hali na drugi - a tam jest tej drogi trochę. Prawie tyle, co na pasie startowym. Dobrze, że była klimatyzacja. I o dziwo, polska wersja Wizz-air, była punktualna. W zasadzie, to na liście startów była to jedyna pozycja bez opóźnienia.
I tak wróciłem do domu. I to by było na tyle.
Siadłem w domu, wypiłem piwo i zacząłem rozmyślać: gdzie by tu jeszcze. Najlepiej za darmo. Mogę napisać sprawozdanie. Ze zdjęciami. Tylko niech mnie ktoś dofinansuje. Pojadę wszędzie. Na razie zacząłem przemyśliwać o jakichś górach w Norwegii. Jotunghaimen?