No tak. "Cóś" mnie podkusiło, aby oderwać się od bieżączki codziennych zajęć i poparać się żeglarstwem. No to przejrzałem oferty. Marzyło mi się samodzielne pływanie gdzieś po Adriatyku, a do tego trzeba mieć stosowne uprawnienia i praktykę najlepiej na morzach pływowych, to zaś najłatwiej zdobyć na jakimś rejsie po Morzu Północnym.
To zgłosiłem swój akces do komercyjnego rejsu z Bremerhaven do Amsterdamu. Nawet zaakceptowali mój udział, gdy podałem swój wiek, ale zostawiłem sobie dzień na "konsultacje rodzinne", a w tym czasie ktaś zajął wolne miejsce. To szukałem dalej i trafił się rejs z Cuxhawen do Amsterdamu o tydziń wcześniej, czyli miedzy 25.06 a 2.07. na jachcie "Politechnika", który miał być doprowadzony do Amsterdamu, skąd zaczynały się już normalne pływania. A akurat w tym czasie studenci PW, dla których przeznaczona jest oferta, zajęci byli jakimiś prozaicznymi zajęciami typu zdawanie egzaminów itp.
W efekcie liczył się każdy załogant, który pomoże doprowadzić jacht na miejsce.
Nominalnie jacht typu Opal ma 10 osobową załogę, a nasza liczyła 4 osoby, w tym dwóch młodszych majtków w równym wieku - rocznik 1948. Kapitan był najmłodszy, a pierwszy oficer nieco od niego starszy.
Tą drogą, z racji okoliczności, zostałem studentem PW w nowo otwartym kierunku "pływania morskie".
W zasadzie można wyodrębnić podstawowe przedmioty tego kierunku:
1. Używanie kigston'a, czyli "kibelka" na jachcie. Szkolenie podstawowe i przedwstępne.
2. Odbijanie.
3. Stawianie żagli.
4. Pływanie.
5. Zrzucanie żagli.
6. Dobijanie.
7. Rzyganie.
Reszta doświadczeń ma charakter organoleptyczny wynikający z okoliczności. Tu opiszę tylko niektóre szczególnie ważne przedmioty.
Ad. 1. Z kingstonu nie wolno korzystać w portach. W czasie rejsu - lepiej siusiać z rufy zawietrznej; to bardziej bezpieczne, gdyż łatwiej trafić do morza niż do małego sedesu, a przy większej fali jest to ekwilibrystyka. Poważniejsze sprawy lepiej załatwiać w porcie. A tak w ogóle, to najlepiej nie korzystać z tego urządzenia; jacht jest stary i nie był dostosowany do obecnych standardów.
Ad 2 i 6. Najistotniejsze jest chronienie burt i dziobu przed wszelkimi dotknięciami z innymi jednostkami pływającymi, a szczególnie nabrzeżem i innymi elementami stałymi. Tu można nawet zostać wyrzuconym ze studiów jeśli ostrzeżenia nie są honorowane. Ochrona polega na stosownym umieszczaniu odbijaczy + zazwyczaj jest też jeden przynajmniej odbijacz ruchomy. Przy naszej skromnej załodze wymagało to dużej ilości ćwiczeń.
Reszta to łatwizna, bo same dojścia i odejścia są robione na silniku, a nie na żaglach.
Ad. 7. Te zajęcia są w zasadzie obowiązkowe i warto wspomnieć o kilku prawidłach.
Po pierwsze - znacznie bardziej jest się narażonym na zwiększone wymagania egzaminatora wewnątrz kabiny.
Po drugie - nigdy nie próbować podejścia do egzaminu w kingstonie; tam najbardziej buja, a w niektórych przypadkach zawartość może wrócić do właściciela przy ostrym bujnięciu, no i jeszcze głowa może uwięznąć. Wtedy to już przechlapane.
Po trzecie - nie zaliczać egzaminu w kambuzie; środki egzaminacyjne powinny być użyte po spożyciu, a nie przed.
Zatem - w kabinie staramy się szybko położyć, a najlepiej być na pokładzie. Najlepsza pozycja to burta zawietrzna jak najbliżej rufy. Dziub takiego Opala na dobrej fali wykonuje ruchy pionowe o amplitudzie circa 6 m.
A sam rejs? Bułka z masełkiem. Najpierw popłynęliśmy na Helgoland przy wietrze dochodzącym do "piątki". Pierwsze koty za płoty; żeglarstwo to ekskluzywny sport dla ludzi bogatych - tak można twierdzić na podstawie dóbr wyrzucanych bezpowrotnie za burtę.
W dalszej drodze już na zachód dotarliśmy na wyspę Borkum. Niestety wiatr cały czas "w mordę", tym razem już o stałym nasileniu "5" uzupełnionj przelotnym deszczem. Łódka jest dobra, ale tępa na wietrze, czego efektem było, że po całonocnym halsowaniu znależliśmy się w punkcie wyjścia - to co zyskaliśmy zostało utracone skutkiem prądów pływowych i dryfu. W efekcie kapitan zdecydował na użycie silnika, aby nas dostarczyć na ląd.
Problemy z uzupełnieniem paliwa spowodowały opóźnienie wyjścia z prądami pływowymi - trzeba było zaczekać na kolejną fazę odpływu, a tu prognozy sugerowały silny wiatr "w mordę" i deszcz, gdy następnego dnia wiatr miał się zmienić na bardziej korzystny. Przy 4-osobowej załodze kolejna noc w morzu była ryzykowna. W efekcie zwiedziliśmy kurort jakim jest Borkum, zjedli po Bismarcku (należy odróżniać Bismarcka od Matjasa - to nieco różne w smaku śledzie) i powrócili na jacht.
Rano wyszliśmy w morze. I jak to bywa - prognoza się nie sprawdziła. Wiatr dalej "w mordę" z tendencją wzrostową aż do "7", a do tego silne opady deszczu. Znowu przehalsowaliśmy noc z niewielkim skutkiem i trzeba było wspomagać pracę żagli silnikiem. Dało popalić. Po blisko 40 godzinach dotarliśmy do Harlingen - już w Holandii i jednogłośnie ustalili, że tam kończymy rejs, a zmiana zamiast do Amsterdamu niech przyjedzie do nas.
W trakcie wymiany poglądów , po szczegółowym rozpatrzeniu wspomnień z trasy, w trakcie pogłębianej wymiany wspomnień doszliśmy do tego, że wiatr wzmagał się z "7" stopniowo na "8", "9", a końcowa, jedyna słuszna wersja, wskazywała na "10". Dalsze rozważania zostały zakończone ukończeniem zapasów środków dyskusyjnych.
Jednak to nie był koniec naszej walki o życie. Kapitan zadzwonił do szefa nowej zmiany, a ten kategorycznie zażądał doprowadzenia jachtu do Amsterdamu. Nie powiem, aby wzbudziło to nasz zachwyt, a wysokie tony polemiki zostały przerwany jedyną słuszną sugestią - pójścia spać i przespania się z problemem.
Rano nie było dużo weselej, ale udało się zapobiec buntowi na pokładzie. Wyszliśmy w morze i, o dziwo, była to najsympatyczniejsza część przygody. Wiatr koło 4 - 5 i z przyzwoitego kierunku. słonecznie i bez deszczu. Pokonaliśmy kilka tam itd.i zgodnie z harmonogramem - czyli jeszcze 2.07 ale już o 23 - dotarliśmy do zwodzonego mostu w Amsterdamie. I niespodzianka - most miał wg przewodników być otwieranyco kilkadziesiąt minut, a nas poinformowano, że następne otwarcie będzie dopiero 3.07 o godz. 10.00.
Co zrobić z ekipą na nas oczekującą? Los się dostosował - z przyczyn technicznych zmiana dotarła do Mariny Amsterdam dopiero około 10 rano - więc nie czekali zbyt długo.
Szybkie ogarnięcie jachtu, zabranie rzeczy, przekazanie jachtu, sprawy techniczne. Jeszcze pracownicy mariny nakazują nam przestawienie jachtu, co nie jest problemem - nabyliśmy wprawy.
Przesiedliśmy się do samochodu którym przyjechała nowa zmiana i na tempo - bo byliśmy spóźnieni wracamy do domu. O północy jesteśmy na granicy pod Szczecinem - jeden znaszych załogantów mieszka w tamtym regionie. Na szczęście - wszyscy prowadzimy na zmianę, co pozwoliło dotrzeć około 8 rano do Warszawy.
Ahoj przygodo.
PS. Jakiś serwis zdjęciowy może być zamieszczony - jeśli będzie zainteresowanie. A dostaliśmy np. trochę zdjęć Helgolandu robionych z drona przez Holendrów z którymi byliśmy zacumowani "w tratwę". Moja cytryńcówka była tu bardzo przydatna.